W dniach 10 – 12 sierpnia 1973 roku w Wolsztynie odbył się IV Zjazd Harley-Davidson. Impreza, która wstrząsnęła całym środowiskiem motocyklowym w szarej, burej i smutnej Polsce Ludowej. Był to początek nowego rozdziału motocyklizmu w naszym kraju.
Chciałbym wam opowiedzieć o tym zjeździe, ale gdybym nawet użył całego mojego kunsztu dziennikarskiego, nie oddałbym klimatu tej imprezy nawet w małym procencie tak, jak uczynił to Wojtek Echilczuk – organizator tego wydarzenia – w swoich wspomnieniach. Oddaje mu głos:
(…) Przed laty poprzysięgłem sobie na Elvisa Presleya, że będę miał Harleya-Davidsona. Teraz poprzysięgłem sobie, że zorganizuję Zjazd Harleyowców, jakiego dotychczas Polska Ludowa nie widziała.
Los mi sprzyjał – tak samo napalony był Łukasz Paszuk, Andrzej Echilczuk i grupa zapaleńców z miasta Wolsztyn, której przewodzili Jerzy Słotwiński i Michał Pacyna.
Założyłem na grzbiet moją wysłużoną, skórzaną kurtkę motocyklową, zimowe buty, wierne i zużyte przeżyciami skórzane rękawiczki motocyklowe. Oprawiłem do podróży mojego kumpla – motocykl Harley-Davidson. Wyruszyłem do Wolsztyna przygotować Zjazd. Pogadać z ludźmi na miejscu. Jechałem by zorientować się, co jest grane w Wolsztynie. Jechałem przez Poznań – do celu miałem 370 km. Co to dla mnie: weteran polskich szos. Ot, parę godzin pięknej jazdy. Odrzuciłem przylepiony do kącika ust niedopałek papierosa. Zdusiłem do butem harleyowca. Odpaliłem silnik i wyruszyłem w podróż mojego przeznaczenia.
* * *
Do Wolsztyna dotarłem bez przeszkód. Całodniowa kontrola sytuacji i otwarte rozmowy z „harleyowcami” napełniła moje serce delikatnym optymizmem. Pięknie położony kemping, w lesie nad jeziorem, na granicy miasteczka gwarantował wspaniały pobyt uczestnikom Zjazdu. Bombową niespodzianką była parada motocykli „harleyowców”.
To nie były Harleye! Moi koledzy z Wolsztyna swoje MZ-etki, DKW, Simsony i inne podrasowali „na Harleye”. Trzy reflektory, chromowane gmole lusterka wsteczne i torby boczne upodobniły – powiedźmy z przymrużeniem oka – ich maszyny do legendarnych H-D. Entuzjazm tej grupy był szczery i wzruszający. Wolsztyn był cały pełen mądrych i rozsądnych ludzi. Po prostu – od burmistrza po kierownika restauracji – chcieli otworzyć miasto na kilka dni sierpnia dla wszystkich motocyklistów. Oczekiwali, że wydarzy się coś ciekawego – będzie niezłe widowisko. Czekali (!) na piękne motory z całej Europy.
Nie pomylili się.
* * *
Po powrocie do Warszawy poczułem, że warszawskie towarzystwo harleyowe, normalnie lekko skłócone, solidarnie, ale pojedynczo sygnalizuje, że wybiera się na nasz Zjazd. To był dobry znak. W międzyczasie otrzymywaliśmy coraz więcej zgłoszeń z całej Polski i z całej Europy. Serce rosło, ale i ciarki nas po plecach przechodziły. Tak lekko licząc mogliśmy się spodziewać ponad 300 ludzi.
* * *
Zapakowaliśmy „majdan” zjazdowy na Harleye i w drogę. Mieliśmy znaczki pamiątkowe, puchary, koszulki okolicznościowe proporczyki i czapki oraz wielkie płótna z napisami zjazdowymi.
Tuż za Poznaniem spotkał nas rozdygotany harleyowiec, który z obłędem w oczach wykrzykiwał, żebyśmy przyśpieszyli. Tam, w Wolsztynie, już jest pełno motocyklistów. On ich widział. Przyjechali i bawią się na całego. A nas nie ma! Szybciej, szybciej!
Bez słowa ruszyliśmy „z kopyta”. Faktycznie. Kemping był już częściowo opanowany przez wesołe grupki motocyklistów zajętych miłym spędzaniem czasu.
Organizatorzy zajęli się pilnie swoją pracą – przygotowaniem bramy zjazdowej, sekretariatem i wszystkimi drobiazgami.
Ja zostałem zaproszony do miejscowej Komendy Milicji Obywatelskiej. Elegancki radiowóz i elegancki milicjant-kierowca – zawieźli mnie do Pana Komendanta. Ten najpierw opierdolił mnie jak burę sukę za brak zezwolenia na „organizowanie imprezy masowej”, ale potem ze śmiechem odpuścił mi moje grzechy i dał nam zezwolenie na jeżdżenie przez trzy dni po mieście BEZ KASKÓW. Trzy dni bez kasków. Raj!
Wiadomość poruszyła do głębi wszystkich: organizatorów i gości. Najbardziej kiwali głowami harleyowcy z zachodniej Europy. No, no! To była sensacja. U nich to było po prostu niemożliwe.
Nie ma nic piękniejszego jak taki drobny gest sympatii lokalnej władzy. Wszyscy staliśmy się przyjaciółmi milicjantów (tylko miejscowych!).
* * *
W czwartek brama zjazdowa była oblężona przez nadjeżdżające motocykle. Witał ich tłum harleyowców, którzy już otrzepali z siebie kurz podróży. W przyzwoitej odległości żył własnym życiem tłum mieszkańców Wolsztyna. Przyszli, aby zobaczyć co się dzieje. Z dystansem i cichutko. Nie chcieli przeszkadzać! Ich oczy pochłaniały widoki motocyklowe.
Każdy witany tłumem podróżnik upadał w ręce zachłannych serdecznością harleyowców, którzy już na Zjeździe zadomowili się, zaspokoili swoje pierwsze pragnienie i chcieli podzielić się z kimś swoim szczęściem. Teraz trzymali w kieszeniach kurtek i dżinsów rezerwowe buteleczki i natychmiast częstowali zdumionych nowo przybyłych jeźdźców. Okrzyki entuzjazmu często przeradzały się w wycie radości, chóralne śpiewy i zawołania klubowe.
* * *
Sekretariat Zjazdu wydawał znaczki. Każdy taki znaczek musiał mieć. Dla tego znaczka harleyowiec zrobił długą trasę i chciał przypiąć go sobie na kamizelce, czapce lub koszuli. Obsługa Zjazdu już wieczorem była zmęczona pracą, wrażeniami i szczęściem, że impreza wypaliła.
Teren Zjazdu wypełniał się z godziny na godzinę. Czuliśmy, że jest około 500 osób.
Znowu krzyk! Znowu wiwaty! Przyjechał ktoś znany szeroko w kręgach harleyowców Europy. Przyjechał! Swoją obecnością podniósł rangę spotkania.
Teraz, na dzień dobry, musiał łyknąć setę i popić piwem. Las życzliwych rąk potrząsał jego prawicą. Męskie poklepywanie po plecach stawiało delikwenta na nogi. Gościula z obłędem w zdumionych oczach, ale szczęśliwy był odprowadzany na jego miejsce kempingowe. Jego namiot rozbijali gotowi do pomocy koledzy.
* * *
Przy ogrodzeniu kempingu, jak spod ziemi, wyrosły budki sprzedawców kiełbasek, pieczywa i napojów. Skąd oni się wzięli – do dzisiaj nie wiem. Snujący się dym smażenia, kurz podnoszony przyjeżdżającymi Harleyami, muzyka rock-and-roll’owa, huk zapalanych silników i kręcący się tłum tworzyli wrażenie nieustannego wiru, nieustannego ruchu. Nic nie było statyczne. Krążyły motocykle – co 5 minut jakaś grupa wyruszała do miasta, mijali się z innymi, którzy prosto z trasy szukali bramy wjazdowej. Niezły obłęd.
Pogoda była rewelacyjna. Gorąco i sucho. Kurz kempingu wzniecany specjalnie dla zabawy przez podkręcających obroty tylnego koła motocyklistów wzbijał się w powietrze i mieszał się z błękitnym dymem polskiej tandetnej benzyny. Wieczorem to już był przedsionek do piekła.
* * *
Ledwo żywy ze zmęczenia położyłem się w namiocie. Hałas już nie przeszkadzał. Zasnąłem kamiennym snem.
Rano zerwali mnie na równe nogi. Śniadanko: kiełbaska z rusztu i piwo.
Na bramie czekają poważni ludzie: są problemy. Inicjatywy obywatelskie mieszkańców Wolsztyna wzywają mnie do podjęcia decyzji:
– Panie Prezesie! Słyszeliśmy, że parada motocykli będzie w sobotę rano. To jest sobota pracująca. Załogi biur i zakładów pracy są gotowe do strajku. Muszą oglądać paradę! Nikt nie będzie siedział w pracy. Chcemy obejrzeć paradę!
– OK.! Dajcie im wolną sobotę. Nie pożałujecie. Odrobią godziny później!
– Tak jest!
– Panie Prezesie. Na jeziorze stoi zaniedbany statek. Nie ma śruby napędowej. Czy powinniśmy go uruchomić? Niech nasi goście z za granicy popływają naszym statkiem spacerowym!
– OK.! Doróbcie propeller!
– Panie Prezesie! W areszcie siedzi podpalacz. Ale jest pirotechnikiem od ogni sztucznych. Czy możemy zrobić pokaz ogni sztucznych?
– OK.! Dajcie mu przepustkę i walcie petardy w niebo. Będzie wesoło!
I tak dalej! I tak dalej!
Rozwiązałem z kochanymi sztywniakami parę spraw.
* * *
Rozejrzałem się po kempingu. Cisza. Towarzystwo jeszcze śpi i szykuje siły na następny dzień. Usiadłem na ziemi obok Harleya, który gapił się swoimi reflektorami na bramę zjazdową. Minę miał tajemniczą, jakby chciał powiedzieć:
– Panie Prezesie, to jeszcze nie wszystko.
Motocykliści przyjeżdżali i przyjeżdżali. Rytm dnia okraszony był melodią silników i tysiącami rozmów gości zjazdu.
Barierę językową każdy starał się pokonać na własny sposób. Widziałem jak Polak i zagraniczny umawiają się na późniejsze spotkanie. Stali naprzeciwko siebie. Polak powoli mu mówił:
– Słuchaj stary! Jutro!
Tamten zagraniczny – nic. Patrzy oczami pustymi. Nic nie pojął.
Polak:
– Kurwa! Mówię przecież wyraźnie: J…U…T…R…O!
Tamten nic!
Polak:
– Powtarzam jeszcze raz! JUU… TROOO!
Odchodząc słyszałem to „jutro”.
Za parę minut mój kolega Polak trąca mnie na bramie wjazdowej, mówi:
– Wiesz Wojtek, umówiłem się na jutro z jednym Szwajcarem. Muszę z nim pogadać!
Za godzinę spotkałem kolegę z Niemiec. Mówi mi po niemiecku:
– Wiesz Wojtek, gadałem z Polakiem. Chciał mi chyba coś sprzedać!
– Sprzedać? Co?
– No właśnie. Chyba dobrze powtórzę: „Jutro”. Nie wiesz co to jest?
* * *
Parada kilkuset motocykli ruszyła w sobotę przez miasto Wolsztyn. Na przedzie jechała milicja. Potem już tylko motocykle. Jeep Pawła Tetera i pozostałe wozy jego paczki wiozły fotoreporterów i dziennikarzy. Ulice były pełne ludzi ustawionych w wielki szpaler – wielokilometrowy – ciągnący się małymi uliczkami Wolsztyna. Przyszli spontanicznie – nikt im nie kazał. Nie było strajku. Zakłady pracy dały ludziom wolne. W małych kamieniczkach śródmieścia wszystkie okna były otwarte. A w domach tysiące ludzi.
Jechaliśmy całą szerokością drogi – na czas parady milicja zatrzymała ruch na ulicach. Huk silników zagłuszał wiwaty na naszą cześć. Jeźdźcy jechali powoli. Bez kasków. Syreny i dźwiękowe wyjce motocykli, strzały silników i wiwaty, śpiewy, wycia entuzjastów parady, trąbki i grzechotki, rock-and-roll z magnetofonów grających na Harleyach tworzyły niezwykłą atmosferę.
Widziałem wzruszenie na twarzach motocyklistów i ich fanów – widzów oglądających tę paradę – z chodników i skwerów, placów, dachów domów i okien budynków. Powiewały flagi klubowe i różne flagi mieszkańców Wolsztyna. Polskie flagi przesyłały pozdrowienia do narodowych flag naszych gości z całej Europy. Dwa razy przejechaliśmy trasą parady. Tak chcieli harleyowcy. Tak chcieli mieszkańcy Wolsztyna. A potem wielki festyn pod najlepszym hotelem Wolsztyna. Parking zastawiony był Harleyami i tłumem naszych entuzjastów. Błyskały flesze aparatów fotograficznych. Każdy miał okazję do pamiątkowych zdjęć. Każdy mógł obejrzeć wystawę motocykli, dotknąć tych maszyn i pogadać z harleyowcami. Wielkie, prawdziwe święto.
Stałem przy moim Harleyu. Nie wierzyłem własnym oczom. Czułem to święto. Święto wolności? Czy święto ludzi – pragnących żyć dla siebie, dla uczuć, dla przeżywania godnie każdego dnia? Bez strachu i bata nad głową. Bez przymusu, a z własnej woli? Kreować życie w komforcie wolności.
* * *
Podchodzi do mnie zmartwiony Eryk Körner – harleyowiec ze Szwecji. Przyjechał Indianem z koszem. Przyturlał się ze Szwecji na Zjazd we wspaniałej kondycji. To była duża sensacja – starszy pan oświadczył, że ma 74 lata – o tak, wyglądał wiekowo, ale my, młodzi, mało co nie pospadaliśmy z krzeseł. Krzepki, potężny facet – pokochali go wszyscy uczestnicy Zjazdu. Teraz widziałem, że ma jakieś zmartwienie.
– Eryk – pytam się – w czym mogę ci pomóc?
– Wiesz – mówi – nie chcę ci zawracać głowy, ale zginął mi kask motocyklowy.
Pamiętałem, że miał na głowie starszego typu kask, zwany „półcytrynka”. Takie kaski były u nas bardzo popularne – większość wiejskich motocyklistów używała polskich „półcytrynek”.
Szwed miał podobny kask – widocznie przed laty i w Szwecji były modne. We mnie jakby piorun strzelił. Ktoś ukradł Szwedowi kask! Ale wstyd!
Uspakajałem go parę minut i poprosiłem, żeby się nie przejmował. Znajdziemy jego kask nawet w piekle. Rozstaliśmy się z uśmiechem i Eryk poszedł sobie między namioty.
Rzuciłem się do działania. Wszystkich kolegów informowałem o małym skandalu. Prosiłem, aby znaleźli kask, a potem podrzucili dyskretnie do namiotu Szweda. Złodziej nie będzie ukarany! Ważniejszy jest honor Zjazdu! Dotychczas nic nikomu nie zginęło.
Miejscowi milicjanci czuwali nad złodziejami i ciężko pracując dzień i noc kontrolowali sytuację. Chwała im za to.
A tu taka plama!
* * *
Wieczorem przychodzi do mnie Eryk. Minę ma nietęgą. Jest trochę zażenowany. Przestępuje z nogi na nogę. Ma kłopot z rozpoczęciem rozmowy. Podkręcam go pytaniem:
– No i co Eryk? Znalazł się twój kask?
– Tak, ale…
– Co – ALE?
– W namiocie znalazłem chyba z dziesięć kasków.
– DZIESIĘĆ?!
– Tak, tylko żaden nie jest mój!
– Cholera, to nie dobrze. Będziemy szukać dalej…
– Nie, nie – powoli tłumaczy Eryk. Ja swój znalazłem! Przepraszam, Wojtek, schowałem go wcześniej głęboko do przyczepy mojego motocykla i zapomniałem. Wiesz – skleroza. Schowałem bardzo głęboko – w Szwecji mi mówili, żebym uważał, bo w Polsce kradną. Teraz widzę, Wojtek, że nie kradną, ale rozdają. Mam swój kask i dziesięć nie moich. Wszystkie bardzo podobne do mojego, ale NIE MOJE. Co mam robić? Przepraszam za kłopot, co mam robić?
– Eryk – mówię – ja już sobie poradzę z tym problemem.
– Baw się, Eryk, dobrze!
Roześmiał się szeroko.
Poprosiłem kochanych kolegów, aby zabrali te nieszczęsne kaski. Do dziś nie wiem skąd je wzięli!
* * *
Ktoś stuka mnie w ramię. Kierownik restauracji. Prosi mnie na stronę. Odrywam się od innych zajęć i idziemy na plażę. Tam czeka na nas wielki, poważny facet w czarnym garniturze z wielką walizką w dłoni. Kierownik ogląda się konfidencjonalnie dookoła – prowadzi na skrawek plaży schowany między drzewami – nie chce, aby ktoś oglądał i podsłuchiwał nasze spotkanie.
– Drogi panie Wojtku – rozpoczyna swoją opowieść – nasza restauracja nie wytrzymywała naporu gości. Sprowadził tu pan pół Europy i wydawanie posiłków stałą metodą: czekanie na kelnera, przyjęcia zamówienia, realizacja w kuchni, konsumpcja i skasowanie należności nie sprawdziło się. Muszę ze smutkiem powiedzieć, że nie dawaliśmy rady. Ale – od czego głowa – postanowiliśmy dokonać rewolucyjnych zmian. Dawaliśmy każdemu natychmiast, co chciał – pod warunkiem, że chciał schabowego, zupę pomidorową i napoje. Kelnerki tylko nosiły – jak szalone. Przy wyjściu ustawiliśmy wielkie szklane wazony. Każdy gość przy wyjściu płacił sam wrzucając swoje pieniądze do wazonów, które były przeznaczone normalnie dla wesel – tam zawsze stały kwiaty państwa młodych. Tylko w ten sposób mogliśmy szybko nakarmić tabuny pana gości.
– No dobrze – mówię – a co z tymi co lubią godzinami okupywać stolik?
– To działo się samo. Głodni harleyowcy sami wyrzucali tych, co już zjedli – niektórych to nawet zmuszali, aby odnosili brudne naczynia na zaplecze kuchni.
Trochę nauczyliśmy się po angielsku. Trzeba do siedzących uprzejmie powiedzieć: fuck you! Go a way! I oni sami regulowali ruchem w restauracji. Pełna kultura i zrozumienie. Mili, uprzejmi i wspaniali ci pana przyjaciele.
Miód spływał do mojego serca. Patrzyłem na leżącą między nami, na piachu, wielką walizę i zastanawiałem się, co ona tu robi?
– No właśnie – mówi kierownik – powstał tylko jeden, mały problem.
– Pobili kogoś? – pytam się otwarcie i nadrabiam miną – z góry przepraszam. Ci z zachodu nie są odporni na wódkę i mogą nie zrozumieć naszego pijaczka z restauracji i wie Pan dobrze co dalej może się dziać.
– NIE, NIE i nie! Z dobrze tu znanych pijaczków tylko jeden na początku się stawiał. I wie Pan co zrobili pana koledzy? Wynieśli go na zewnątrz w największym obrusie, jaki znaleźli w restauracji i tam go serdecznie podrzucali do góry. Ci pana koledzy to są tacy duzi. I tacy silni. Te wielkoludy urządzili prawdziwy wiwat dla naszego menela. Docenił to i zniknął z pola widzenia. Nie w tym problem.
– Pan wybaczy, już mówimy w czym rzecz!
– Cholera – myślałem w duchu – na pewno mają nieprzeciętne manko – teraz poproszą mnie o dopłatę. Skąd wezmę pieniądze? Zjazd jest bez zysku. Mało – kilku entuzjastów z klubu dołożyło parę złotych do imprezy ciesząc się, że wszystko się udało. Z pewnością nasi koledzy wrzucili do wazonów papier toaletowy zamiast forsy – przecież to raj dla cwaniaków.
– Panie Wojtku – Zenek! Otwórz walizkę! Pokaż co mamy!
Pan Zenek otwiera walizkę. Pełna pieniędzy. W środku wszystkie waluty Europy!
– Obliczyliśmy kasę – opowiada kierownik – pana koledzy zostawili w wazonach o wiele więcej niż nam się należało. Muszę panu powiedzieć, panie Wojtku, że ma pan wspaniałych kolegów. Ich szczodrość jest w tej walizce.
Odetchnąłem z ulgą. Wolsztyniacy są wspaniali. Kierownik restauracji przejdzie do legendy klubu.
Pożegnałem delegację restauracji! Na do widzenia mówili coś o dofinansowaniu miejscowych inicjatyw społecznych. Zostawiłem im te problemy do rozwiązania – byłem pewny, że zrobią to dobrze. Ich złote serca znajdą najlepsze rozwiązanie dla tych paru groszy nadwyżki.
* * *
Opierałem się plecami o sosnę, która życzliwie pomagała mi utrzymać równowagę. Łeb mi pękał od hałasu muzyki tanecznej, serwowanej przez kapelę wychodzącą ze skóry, aby ogłuszyć cały Zjazd. Stałem i oglądałem gwiazdy. Do namiotu miałem daleko. Zbierałem siły, aby wyruszyć dalej! Poczułem, że ktoś opiera się o moją sosnę z drugiej strony.
Głos z drugiej strony sosny docierał do mnie z lekkim opóźnieniem, ale wyraźnie:
– Wojtek, ty mnie nie znasz, ale ja ciebie znam! Po chuj to zrobiłeś!?
Namyślałem się długo. Patrzyłem w piękne, sierpniowe, bezchmurne niebo i sam szukałem odpowiedzi: dlaczego pięć lat swojego życia poświęciłem dla tego Zjazdu? Międzynarodowego Zjazdu Harley-Davidson w mieście Wolsztyn. Dlaczego zrobili to również moi koledzy. Przecież nie byłem sam. Dlaczego to zrobiliśmy? Głos z drugiej strony sosny był niecierpliwy i nachalny:
– Mów! Mów! Nie chcesz mówić. To ja ci powiem: dla forsy! Albo ktoś ci kazał! Zrobiłeś to dla sławy. Chcesz być najlepszy! Powiedź mi prawdę, czekam na prawdę!!! Poczułem się winien swoich grzechów. Schyliłem głowę w dół. Wszystko mi zawirowało i obaliłem się na miękkie sosnowe igliwie, które przyjęło mnie ciepło w swoje objęcia.
* * *
Nurtowało mnie pytanie: kto stał w nocy po drugiej stronie sosny? Czy tam za sosną stało moje sumienie? A może pijany uroczystym wieczorem jakieś sprawiedliwy harleyowiec „znikąd”?
Dlaczego ktoś się pytał? Czy czekał na odpowiedź, czy po prostu przerażony tym Zjazdem, chciał się tylko pytać, bo się pogubił? Chciał zadać brutalne pytania, ale potem już sam szukał odpowiedzi? Przecież tu przyjechało tysiąc ludzi. Każdy miał prawo zadać mi takie pytania. A ja nie miałem przygotowanych gotowych odpowiedzi. Ponieważ tych odpowiedzi nie ma. I nigdy nie będzie. Czy jest odpowiedź na pytanie:
– Człowieku, dlaczego coś kochasz???
– Dlaczego kochasz swoją kobietę?
– Dlaczego kochasz świat?
– Dlaczego kochasz swoje dzieci?
– Dlaczego kochasz swoje marzenia?
– Dlaczego kochasz swoje uczucia?
– Dlaczego kochasz ludzi, którzy mają cudowne serca?
– Dlaczego kochasz swój motocykl?
Kochasz i kropka.
Dla miłości poświęcisz wszystko i koniec. Kropka.
A może?
A może zrobiłem to dla Harleya. Przecież nie mogę zapomnieć, że on zawiózł mnie do moich marzeń. I musiałem spłacić swój dług. Swojemu kumplowi.
On mi coś obiecał. I ja jemu coś obiecałem. I dotrzymałem słowa. Jesteśmy razem: on i ja. Wyciągnąłem go z błota chłopskiej zagrody, Harleya spełnionego szlakiem bojowym wojennej armii, udręczonego plugawym płotem, zaniedbanego niepamięcią pijaka-właściciela. Dałem mu to, do czego był stworzony i na co czekał – przestrzeń szosy i świat zjazdów harleyowych.
Więc ty, człowieku z drugiej strony sosny, możesz mnie pocałować w dupę.
Tak oto w prosty sposób uspokojony, lecząc kaca, ściskałem dłonie harleyowców, którzy opuszczali Wolsztyn kierując światła swoich reflektorów na swój cel: do domu!
* * *
Wracałem z Wolsztyna pełen dobrych myśli. Wszystko, co się miało zdarzyć, zdarzyło się.
To był międzynarodowy Zjazd prawdziwych harleyowców. Przez Zjazd przewinęło się sporo dziennikarzy. Miałem nadzieje, że oni zachowają w swoich sercach piękne wspomnienia. Zdawałem sobie sprawę, że niewiele gazet opublikuje choć słowo na temat naszej imprezy.
Myliłem się. Do końca roku ukazało się kilkadziesiąt notek lub artykułów na temat Zjazdu.
Komuna w Polsce trwała. Nie miała już tych smoczych zębów co wcześniej.
Czy o klubie harleyowców ktoś napisze czy nie (ponieważ zatrzyma to cenzura) nie było jednak ważne.
Ważne było, że kilkuset młodych Polaków, motocyklistów, zawiezie swoje wspomnienia ze Zjazdu do swoich rodzin i przyjaciół. Wszystko im opowiedzą. Te opowieści będą lepsze niż artykuły w drętwych gazetach.
Ponieważ, te opowieści będą pełne uczuć. A prawdziwe uczucia prowadzą do odkrywania prawdy. A rzeczywiste prawdy prowadzą do odkrywania mądrych prawd. A wtedy umierają tzw. „gówno-prawdy” – typowe dla bolszewickiej dyktatury (…).
________________________________
To tylko fragment wspomnień o tym pamiętnym Zjeździe. Całość można znaleźć w książce „Harley mój kumpel”, wydanej w 2008 roku.
Kilka tygodni temu w Wolsztynie odbył się zlot rocznicowy – upamiętniający 50-lecie tego legendarnego już „Wolsztyna ‘73”.