Dodano 7 miesięcy temu

MOTOCYKLISTA to JA

(3 opinie)

Zaczynając tą historię trzeba jasno powiedzieć, że bycie prawdziwym motocyklistą to nie tylko posiadanie motocykla, czy podróżowanie w najdalsze zakątki świata. Bycie motocyklistą to pasja, uzależnienie, co coś co często nie da się opisać słowami.

Urodziłem się 40 lat temu, z czego chyba z ręką na sercu 38 jestem motocyklistą. Dzieciak, który dopiero co nauczył się chodzić codziennie na podwórku dziadków widywał WFM M06 opartą o drzewo i rdzewiejącą. Fuma była najlepszą zabawką, po której się skakało, udawało, że jeździ i naprawia. WFMke dziadek kupił, jako nową i wiele lat był to jedyny środek transportu, którym się poruszał. Prawko samochodowe niby posiadał, ale nigdy auta nie kupił i nie chciał jeździć.  Fumka stojąca pod czereśnią nie dawała spokoju mi jak i rodzicom, którzy bali się, że moje zabawy skończą się tym, że motocykl wreszcie upadnie i coś mi zrobi. Cóż wcale się nie dziwię, dla małego dziecka był to ogromny motocykl, a dziecięcej świadomości brak. Któregoś dnia przychodzę na podwórko i nie ma WFMki, jak to co się stało. Dostałem informację, że została sprzedana, jakie to było przeżycie dla małego dziecka. Płakałem za tym motocyklem przez kilka dni, jednak to nie przywróciło WFMki spod drzewa. Życie toczy się dalej i w sercu dziecka iskra nie zgasła, obserwując dalej PRLowską motoryzację. Rodzice w tym czasie mieli piaskowego Fiata 126p, którego kupili  nowego chwilę przed moimi narodzinami. Powoli odrastając od ziemi trzeba było swoją pasję do motoryzacji jakoś spożytkować i tak maluszek stał się celem zabaw numer jeden.

Ojciec odkąd pamiętam zawsze brał mnie na kolana i uczył jeździć, pokazując jak wszystko się obsługuje.

Uwielbiałem to i zawsze to ja musiałem wjeżdżać zza bramy na podwórko. Szkolenia przyniosły efekty i pewnego pięknego dnia, gdy fiacik stał sobie na podwórku, a rodzice zajęci byli swoimi sprawami mały Adaś bawiący się w kierowcę postanowił pojeździć. Maluszek z lat 80 tych wiadome kapliczka i odpalany na linkę, a kluczyki zostawione w środku (sam robię tak do dnia dzisiejszego). W młodej głowie, może miałem 3/4 lata pojawił się pomysł, że trzeba się przejechać. Przekręcam, więc kluczyk, samochód był zostawiony oczywiście na biegu i ciągnę za wajchę pomiędzy siedzenia, żeby odpalić. Jakie ogromne zaskoczenie było, gdy maluch odpalił i zaczął sam jechać do przodu a ileś metrów dalej były drzwi garażowe. Wystraszony wybiegłem z auta wołając ojca w tym czasie pracującego na podwórku, że auto jedzie. Całe szczęście był blisko i tuż przez samym garażem stanął przed autem i zatrzymał je. Tak naprawdę poruszał się z napędu rozrusznika i wystarczyło trochę siły żeby go zdusić. Ojciec nie krzyczał, ale od tamtej pory nie zostawiał kluczyków w aucie.

Lata mijały auta się zmieniały Polonez, Fiat Ritmo a potem VW Golf 1.8, a ojciec dalej mnie uczył jazdy i przepisów. Motocykle jednak były ciągle w mojej głowie i na każdy kontakt z nimi, serce biło mocniej. Dziadek kupił Komarka, ach jaka to była maszyna, zawsze jak go widziałem męczyłem, żeby dał się przejechać, niestety jedyne na co mogłem liczyć to przejażdżka jako pasażer. Sporadycznie jeździliśmy do wujka, który mieszkał na wsi i posiadał, jakże wspaniały motocykl jak na tamte lata CZ 350.

Oczywiście ciągle biegałem koło tego motocykla i trułem wujkowi, żeby pojeździć.

Przyszedł kiedyś wreszcie ten czas gdy namówiłem wujka i ojca na samodzielną przejażdżkę. Odpalili mi CZte wytłumaczyli co i jak, włączyli pierwszy bieg, bo nawet do niego nie bardzo sięgałem nogami i trzymając mnie pozwolili jechać. Szybko jednak odpuścili asekurację, a ja mogłem cieszyć się jazdą wokół podwórka. Trwało to na tyle długo, że przyszedł czas zatrzymania, a ich blisko nie było. Wysoki i ciężki motocykl nie dałbym rady od tak zatrzymać. Całe szczęście przy domu był wysoki taras, do którego dojechałem i jednocześnie zatrzymując się oparłem o niego. Zdziwienie dorosłych i szczęście dziecka były w tym czasie nieocenione. Musiał przyjść jednak czas na własne dwa koła i pomimo, że mama bała się się o mnie i zawsze powtarzała, że nigdy nie będę jeździł motocyklami doczekałem się legendarnej motorynki. Zakupiona motorynka oczywiście nieodpalana i najpierw trzeba było ją naprawić, i to naprawianie stało się  częścią pasji motocyklowej. Wraz ze wsparciem taty, kręciliśmy te śrubki, aby wreszcie ożyła. Przyszedł czas jazdy, a ta nie miała końca, kilometry pokonywane po podwórku w każdej wolnej chwili mnożyły się w nieskończoność. Motorynka była jednak niezbyt trwała i czasami sam nie wiem czy więcej ją naprawialiśmy czy jeździłem. Lata mijały a ja przerobiłem ich kilka, bo żadna długo nie wytrzymała mojej jazdy. Mieliśmy dość spore podwórko, dlatego rodzice wynajmowali miejsca ludziom z okolicznych bloków, jako miejsca parkingowe dla ich aut.

Pojawił się jednak człowiek, który zapytał czy może zaparkować swoją WSK 125.

Oczywiście namawiałem tatę żeby się zgodził, bo jak można odpuścić taką okazję. WSK jednak więcej stała a właściciel tylko sporadycznie przychodził się ją przejechać. Po jakimś czasie jednak przestał przychodzić i kontakt się urwał, a motocykl stał i się prosił, żeby nim jeździć. Zapytałem ,więc czy mogę ją odpalić, tata zgodził się jednak nie bardzo chciał mi pomagać, a że nauczył mnie trochę techniki przy walkach z motorynkami to sam zakasałem rękawy. Chyba nie trzeba tłumaczyć, jakie jest zacięcie dziecka, żeby osiągnąć swój cel. Nadszedł ten czas, że się udało i już bez pytania można było się przejechać słysząc tylko ojca żeby jej nie rozwalić. WSK była u Nas przez jeszcze jakiś czas, a ja naprawiałem i jeździłem ile się dało, nawet jak skończyło się paliwo to znalazłem trochę rozpuszczalnika w garażu. Teraz już nie pamiętam, jednak chyba po jakimś czasie znalazł się właściciel i zabrał motocykl.

WSK 125

Oczywiście uzależnienie od motocykli pozwoliło jeszcze w tym czasie przerobić różne Romety czy Jawki. W młodej głowie była jednak chęć posiadania czegoś fajnego, więc zawsze ściskałem kasę, którą udało się zdobyć podczas różnych okazji urodzinowo-świąteczych. Mając 12 lat suma była wreszcie wystarczająca żeby kupić wymarzone dwa koła i tu pojawił się Simson SR50 przepiękny żółty, nabyty na giełdzie w Słomczynie. Przyprowadzony do domu, oczywiście wzbudzał zachwyt i cała najbliższa rodzina musiała go podziwiać. Moja ukochana mama oczywiście stwierdziła, żebym dał się jej przejechać pomimo, że nigdy nie jeździła. Nowy cudowny zakup, mój strach w oczach na ten pomysł, no ale jak można odmówić mamie. Dostała, więc pełny instruktaż co ma robić, a ja trzymając Simsona z tyłu dla asekuracji pozwoliłem na przejażdżkę.

Mama, więc wsiadła dodała gazu i spanikowała wjeżdżając w mur, który był niedaleko.

Szczęście w nieszczęściu, że ją trzymałem z całych sił i uderzenie było w bok rysując owiewki. Moje zaskoczenie było ogromne z tego, co się wydarzyło, jak mama mogła mi zepsuć moje marzenie. Oczywiście w pierwszej kolejności była analiza uszkodzeń i jak to naprawić. Dziadek stojący obok po chwili mówi, że może byście zapytali Ewy czy nic jej się nie stało, ale kto by się tym przejmował jak motocykl jest zepsuty. Naprawa nie mogła czekać i została wykonana błyskawicznie i własnoręcznie. Simson cieszył mnie przez kolejne lata, dając dużo radości. W wieku 13 lat zapisałem się na kartę motorowerową. Skończyłem kurs i nadszedł czas egzaminu, na który oczywiście pojechałem moim Simsonem. Zaskoczenie było nie tylko uczestników, ale i egzaminatora. W tym czasie jak się później okazało było to najlepsze, co zrobiłem. Pojazd, na którym miał być przeprowadzony egzamin zepsuł się i nie dało rady go odpalić. Egzamin miał być  wiec przełożony na inny termin. Przecież nie po to tu jestem żeby wrócić z niczym, więc podszedłem do egzaminatora i zapytałem czy mogę zdać na własnym motocyklu. Szybka analiza i jest zgoda, a moje lata praktyki spowodowały, że tak proste manewry zaliczyłem bez problemu i jako jedyny szczęśliwiec w tym dniu wróciłem z kartą motorowerową do domu. Minęło kilka lat i postanowiłem, że przydałaby się zmiana na coś, co zasługuje na miano pełnoprawnego motocykla. Dalsze zbieranie kasy w skarpetę zaowocowało tym, że w okolicach 6-7 klasy szkoły podstawowej byłem gotowy. Poszukiwania obejmowały różne motocykle MZtki, CZtki czy już wtedy coraz bardziej popularne motocykle japońskie.

Nadszedł ten dzień, gdzie przed moim domem pojawiła się ona, znaleziona…

…przez ogłoszenie w gazecie Honda CM 125, wspaniały dwucylindrowy chopper. Lata 90 te i pełno oszustów spowodowały, że trochę pracy w naprawę trzeba było włożyć, jednak mi to nie przeszkadzało i dbałem o swoje dwa koła. Żeby dojechać do szkoły musiałem przejechać przez całe miasto. Domyślacie się, jaka była zazdrość kolegów jak sam podjeżdżałem motocyklem pod szkołę. Jednak nigdy mnie czyjaś opinia nie interesowała, wolałem czas spędzać z ojcem w garażu przy naprawach niż włóczyć się z nimi bez celu. W dzisiejszych czasach i propagandzie internetu rzecz nie do pomyślenia, żeby małolat bez prawa jazdy sam dojeżdżał do szkoły. Wtedy jednak rodzice mi ufali, a ja wiedziałem, że mam w nich wsparcie i jak trzeba będzie temat się załatwi. Zresztą odkąd skończyłem 8 lat i dosięgałem do pedałów w aucie, jeździłem nim sam pod opieką taty i z biegiem lat trenowałem jazdę na coraz to dłuższych dystansach. Moja mama pomimo, że posiadała prawo jazdy i czasami jeździła nie była zbyt dobrym kierowcą i w sytuacjach skomplikowanych to ja wsiadałem za przysłowiowe kółko i je pokonywałem. Wiecie jak to jest, kobieta wiezie pijanego męża do domu, a potem to on parkuje w garażu. Moja pasja do jazdy powodowała, że pchałem się do każdego pojazdu i jak tylko można było zasiadałem za sterami traktorów, maszyn rolniczych, budowlanych czy wszelkiej maści samochodów i motocykli. W tle jednak była moja Honda CM 125, którą w 8 klasie szkoły podstawowej postanowiłem zamienić na coś większego.

Ponownie uzbierane pieniądze, sprzedaż CMki wystarczyły na zakup Hondy VF750F.

Prawie 100KM mocy, prędkość maksymalna ponad 200kmh i przerażenie w oczach mojej mamy. Pomimo, że nie chciał wchodzić 2 bieg, jazdy nie było końca, to był właśnie ten motocykl gdzie mogłem przekroczyć wtedy niesamowitą barierę 200kmh. Sentyment powraca i czasami zastanawiam się czy ponownie takiej nie kupić. Był to jednak moment, kiedy wszystko poleciało z górki i od tego czasu przerobiłem dziesiątki najróżniejszych motocykli. Jednak to nie jedyny aspekt mojej pasji do motocykli. Czas spędzony z tatą w garażu na naprawach był fantastyczny i wniósł do mojego życia bardzo dużo nie tylko dlatego, ze mogliśmy spędzać czas razem, ale i mogłem poświęcać się temu, co najbardziej lubię. Pod koniec lat 90 tych rodzice kupili działkę we wsi Grzegorzewice, gdzie jeździliśmy bardzo często. Podczas jednej z takich wycieczek zobaczyłem zardzewiały motocykl stojący pod płotem. Kazałem się od razu zatrzymać i czym prędzej udałem się do właściciela z pytaniem czy jest na sprzedaż. Stwierdził, że i tak mu zalega w stodole, dlatego go wystawił pod płot, a może ktoś go zabierze. Wtedy jeszcze nie znałem się na motocyklach zabytkowych, a jedyne co było widać po stercie rdzy bez silnika, to że jest to DKW 200 co można było odczytać z tabliczki znamionowej. Za 300zł stałem się, więc posiadaczem tego egzemplarza, a tym samym jak się później okazało posiadaczem wielu wspaniałych wspomnień związanych z motocyklami zabytkowymi.

Przyprowadzenie kawałka rdzy do domu zmusiło mnie do poszukiwań, co tak naprawdę posiadam i zwiększania wiedzy w tym zakresie.

Odnalazłem informacje, że w Łodzi odbywa się największa giełda motocyklowa w Polsce. Tata, więc nie miał wyjścia i musiał tam ze mną pojechać tym bardziej, że sam od młodych lat uwielbiał motocykle. Wizyta na Moto Bazarze w Łodzi miała skupić się na poszukiwaniu części do nowego nabytku. Byliśmy jednak zieloni w temacie i chodziliśmy tam po omacku. Poszukując części na kolejnych stanowiskach, ktoś zainteresował się, że szukamy części do DKW. Osobą tą był Jarek, który okazało się, że mieszka niedaleko nas. Tego samego dnia jeszcze przyjechał do nas, żeby zobaczyć i pomóc nam w ustaleniu, co dokładnie kupiliśmy. Wiedzę miał dużą, ponieważ od  lat zajmował się motocyklami DKW i był w posiadaniu kilku. Szybka analiza starych katalogów niemieckich ukazała, że kupiliśmy DKW KM 200 z 1934r.

Zbieg tych wydarzeń spowodował, że nowa pasja rozwijała się bardzo szybko. Wraz z tatą staliśmy się stałymi bywalcami wszystkich giełd motocyklowych w Polsce. Zbieraliśmy części do wspomnianej dekawki, jak również zaczęliśmy kupować coraz to większe ilości wszelkiej maści motocykli zabytkowych. Pracy i zaangażowania było bardzo dużo i każdą wolną chwilę spędzaliśmy razem w poszukiwaniu części, giełdach, spotkaniach i naprawach tego wszystkiego. Zakupów nie było końca i przez moje ręce przewinęły się setki motocykli zabytkowych pochodzących od lat 20 tych do 80 tych. Garaże i piwnica zawalone pod sufit . Byłem dumnym posiadaczem  około 100 motocykli. Liczby te oczywiście się zmieniały, jedne sprzedawałem dalej, inne restaurowałem i zostawiałem dla siebie. Koniec lat 90 tych to również wstąpienie do Klubu motocyklowego, który powstał u mnie w Grodzisku Mazowieckim, a prowadził go Adam Maj, były motocyklowy wyścigowy Mistrz Polski. Szybko się zaprzyjaźniliśmy i spędzaliśmy dużo czasu na rozmowach, naprawach, zlotach i organizacji życia motocyklowego. W tym miejscu pozwolę sobie wstawić fragment rozmowy z naszej grupy redakcyjnej, który tak naprawdę skłonił mnie do napisania tego felietonu.

…”A tak poważnie Panowie to pewne rzeczy w życiu lubią zataczać koło. Będąc młodym chłopakiem w podstawówce zapisałem się do GKM Grodziskiego Klubu Motocyklowego, który prowadził Adam Maj. Szybko znaleźliśmy wspólny język, jako tak samo pojebani na punkcie motocykli. Spędzaliśmy sporo czasu razem i się zaprzyjaźniliśmy. Wtedy też poznałem Artura z opowieści gdzie Adam bardzo często opowiadał o Arturze i jego osiągnięciach. Ciągle powtarzał, że Artur Nas odwiedzi w klubie. Wtedy też namówił mnie na straty w zawodach motocyklowych i powoli zaczęliśmy coraz bardziej na poważnie myśleć nad tym tematem, podejmując nawet już pewne kroki. Niestety wypadek i śmierć Adama pokrzyżowało te plany, a ja stwierdziłem że jak go nie ma to odpuszczam temat. Cóż po prawie 30latach poznałem wreszcie Artura a i wczoraj miałem tą przyjemność pojeździć razem na torze. Dzięki Artur…”

Po śmierci Adama Maja robiłem wszystko, żeby odkupić jak najwięcej motocykli, które posiadał. Było tego naprawdę dużo w tym te, na których się ścigał On i jego ojciec. Moje poszukiwania doprowadziły mnie do poznania Janusza Michałowskiego, który był jedyną rodziną Adama a tym samym spadkobiercą. Udało się, więc odkupić większość motocykli, która pozostała, tym samym powiększając znacznie kolekcję. Pracy było jeszcze więcej, coraz więcej poznanych ludzi na swojej drodze, którzy też zajmowali się zabytkami. Dzięki temu rozwinąłem też swoją wiedzę z historii motoryzacji jak również umiejętności mechanika hobbysty. Przez wiele lat, aż do wejścia w dorosłe życie nie odpuszczałem i każdą wolną chwilę poświęcałem motocyklom, nie sposób tego wszystkiego opisać. Wiem jednak, że ukształtowało mnie to bardzo nie tylko, jako motocyklistę, ale również jako człowieka. Przyszedł jednak czas w moim życiu, że sprzedałem moją kolekcję całkowicie do zera, wraz ze wszystkimi częściami czy dokumentacją. Czy sprawiło to, że przestałem kochać motocykle NIE! Czasami w życiu zmiany są niezbędne i potrzebne. Nadal byłem w posiadaniu różnych motocykli współczesnych, którymi jeździłem na co dzień. Rok 2010 spowodował jednak pojawienia się nowej drogi i zasmakowałem jazdy na quadzie. Po roku byłem już w posiadaniu swojego nowego quada Kymco MXU 500, a dalej chyba nie muszę wam tłumaczyć, że z jednego quada zrobiło się kilka.

KYMCO MXU 500 IRS

Posiadanie Kymco i udzielanie się na różnych forach sprawiło, że poznałem mojego obecnego przyjaciela Jaro, z którym weekendowe wyjazdy w teren spowodowały udział w zawodach quadowych i urodzeniu się pomysłu do organizacji takich właśnie rajdów. Pomysł wypalił i od 2013r organizujemy Quadowe Bezdroża, które stały się największym rajdem quadowym w Polsce.

Motocykle były i są nadal w moim życiu, choć nie w każdym jego momencie byłem w ich posiadaniu.

Jazda na quadzie dała jednak początek poznania Pawła Kota, którego spotkałem u niego w Kąkolewnicy, gdzie pojechałem wraz ze znajomymi dać pokaz stuntu, chłopaki motocyklami a ja na quadzie. Krótka rozmowa z Pawłem w trakcie tej imprezy otworzyła drogę ku nowemu. Chyba kolego dostrzegłeś coś we mnie, za co ci ogromnie dziękuję i po pewnym czasie zaproponowałeś, czy chce zostać częścią redakcji MOTOCYKLISTY. Mnie nie trzeba namawiać tym bardziej, że dostrzegłem w Pawle to samo zamiłowanie do motocykli. Ponad 10 lat należę do tego wspaniałego grona, ludzi z pasją, którzy kochają motocykle i każdego dnia żyją w pełnym zaangażowaniu w to co robią. Przygoda motocyklowa to również te gorsze chwile w postaci wypadków, które miałem jak widać okazję przeżyć. Pierwszy był w drodze do pracy, samochód wyjechał mi z drogi podporządkowanej, nie zdążyłem uciec i uderzyłem w jego przednie koło, obijając się o maskę, a następnie ślizgając się kilkanaście metrów po asfalcie. Całe szczęście nic nie jechało z naprzeciwka, szybko się podniosłem i kulejąc podbiegłem do motocykla wyłączyć go, zabrać kluczyki i ocenić szkody. Świadek zdarzenia wezwał karetkę i policję, a ja pierwsze co zadzwoniłem do ojca z tekstem „przyjedź po motocykl, bo miałem wypadek”. Mama przerażona,  a tata uspokajający ją, że skoro dzwoni to żyje i nic mu nie jest. Kolejny telefon do pracy, że dziś nie dam rady przyjechać, ale jutro już będę. Trafiłem oczywiście do szpitala, zrobili mi wszystkie badania, jakie tylko można i zaszyli dziurę pod kolanem, którą zrobiły mi łamiące plastiki motocykla. Jechałem wtedy Hondą CBR1100XX, która po tym zdarzeniu nie nadawała się do dalszej jazdy. Duża robotę zrobiły tu ciuchy, w  które byłem ubrany kompletnie. Jak obiecałem do pracy poszedłem na drugi dzień, a raczej zawiózł mnie ojciec bo miałem tak potworne zakwasy na całym ciele, ze nie byłem w stanie jechać autem. Zwrot z ubezpieczenia za motocykl i ciuchy dał możliwość zakupu kolejnego i nowszego XXa. Radość jednak nie trwała długo, ponieważ tym razem w bok mojego motocykla uderzyła kobieta, a mnie siła uderzenia wyrzuciła, bus jadący z naprzeciwka mnie zgarnął. Uderzenie to poczułem na kasku, który zmienił swoją geometrię całkowicie. Kobieta uciekła z miejsca wypadku, ja trafiłem do szpitala poobijany z połamanymi trzema palcami i zerwanym przyczepem mięśniowym. Skończyło się trzema miesiącami zwolnienia, choć i tak na drugi dzień wsiadłem na inny motocykl, a quadem jeździłem w gipsie. W tym czasie moja córka była już w drodze, a ja przemyślałem sobie oba wypadki i stwierdziłem, że jednak Honda jest pechowa i kupiłem Hayabusę.

Szuzuki Hayabusa 2000r

Moi znajomi śmieją się ze mnie, że niezależnie czy to był wypadek motocyklowy czy quadowy w pierwszej kolejności biegłem zawsze sprawdzić uszkodzenia sprzętu nigdy nie myśląc o sobie, cóż ten typ tak ma. Mniejsze lub większe zdarzenia motocyklowo-quadowe wpisane są w te hobby i nie ma co rozpaczać tylko jechać dalej przed siebie.

Życie na przestrzeni lat przyniosło wiele zawirowań, jednak nie było nigdy nawet chwili abym odwrócił się od motocykli. Dzięki nim jestem tu gdzie jestem i kim jestem. Obecna stabilna sytuacja życiowa pozwala mi całym sobą wspierać Pawła Kota, Artura Wajdę i całą redakcję w tworzeniu czegoś wyjątkowego MOTOCYKLISTY – z pasji do jazdy z miłości do wolności. Niech to hasło niesie Was ku nowemu, ku przygodzie i realizowaniu w życiu swoich pasji.

Bycie motocyklistą to moje życie. LwG Adam Wieczorek

PS: Fotki w tekście i galerii pochodzą z prywatnego archiwum.



Podziel się z innymi

Dodaj komentarz

  1. Avatar for Adam Wieczorek Naczelny says:

    Adam, dzięki. Współtworzenie z Tobą czegoś tak wyjątkowego jak Motocyklista, czyli najstarszy tytuł prasowy o tematyce motocyklowej w Polsce to wspaniała przygoda i rozwój 😉 Dzięki, że jesteś 😉