W tym roku obchodzimy 120-lecie powstania firmy Harley-Davidson. Zobaczmy więc, co pisano o tych motocyklach przed laty. W dwudziestoleciu międzywojennym o Harleyach pisało się bardzo dużo. Muszę coś wybrać…
Niech będzie magazyn „Przegląd Samochodowy i Motocyklowy” nr 11 z 1926 roku (data wydania 15 września 1926 roku).
Zanim jednak przejdę do opisu, krótka dygresja. Tak jak wspomniałem – obchodzimy 120-lecie powstania marki Harley-Davidson. Od 2 – 3 lat obserwujemy też przeobrażanie się tej marki z „bastionu konserwatyzmu” (pielęgnowanego przez ostatnie dziesięciolecia) w „tygrysa nowoczesności”, który podejmuje rywalizację technologiczną z motocyklami japońskimi, włoskimi i niemieckim BMW. Podobne trendy odnaleźć można w różnych etapach historii tej marki, ale nigdy w takim stopniu, w jakim dzieje się to obecnie. Jak widać technologiczny i stylistyczny futuryzm XXI wieku wciągną w swój wir markę Harley-Davidson.

Wróćmy jednak do roku 1926. Prezentowany dziś fragment jest relacją z Targów Wschodnich, które odbywały się w wówczas polskim Lwowie na początku września. Była to szósta edycja tej imprezy.
Jak czytamy, polskie przedstawicielstwo Harley-Davidson (firma Auto-Service z Warszawy) zaprezentowało tam cztery motocykle: 350 górną i dolną oraz V-twiny 1000 i 1200 z mieszanym rozrządem górno-dolnym (IOE). Wszystkie modele oferowane były w dwóch wersjach – z archaicznym oświetleniem acetylenowym lub instalacją elektryczną (za sporą dopłatą).
Najtańszy Harley (dolna 350, z oświetleniem karbidowym) kosztował 290 dolarów, najdroższy 1200 z instalacją elektryczną 645 dolarów.
Jak pokazała historia, największym powodzeniem cieszyły się u nas 350 dolnozaworowa, ale z instalacją elektryczną – model B w cenie 340 dolarów. Dlaczego tak? Silniki dolnozaworowe miały wówczas opinie solidnych i trwałych, może niezbyt szybkich, ale na złych polskich drogach te pierwsze cechy były ważniejsze. Do tego instalacja elektryczna, która była ogromnym skokiem technologicznym w stosunku do oświetlenia acetylenowego. Ważne było również, że marka Harley-Davidson była wówczas topowa. Taka 350 zapewniała motocykl dobrej marki i w osiągalnej cenie.

Harleye-Davidson były wtedy drogie, podobnie jak dziś. Ciężko jest podać ówczesny kurs dolara, bo po „przewrocie majowym 1926 roku” był on bardzo rozchwiany, wahał się ok. 8 – 12 zł za 1 dolara. Uśredniając to mamy ok. 10 zł. Tak więc najtańszy Harley kosztował 2900 zł, a najdroższy 6450 zł. Porównajmy to do innych towarów: średniej klasy auto kosztowało ok. 20 000 zł; koń pociągowy – ok. 320 zł, krowa mleczna – ok. 350 zł. Robotnik rolny zarabiał ok. 30 – 50 zł miesięcznie; robotnik niewykwalifikowany w fabryce ok. 70 – 90 zł; robotnik wykwalifikowany (tokarz, elektryk, itp.) 120 – 160 zł; przeciętny urzędnik / pracownik umysłowy ok. 250 zł; porucznik Wojska Polskiego ok. 300 zł.
Weźmy ówczesnego inteligenta – urzędnika / pracownika umysłowego. Na najtańszego V-twina (1000 cm³, z oświetlenie acetylenowym, cena 550 dolarów) musiałby odkładać całą pensję przez 22 miesiące. Jak widać, nie był to wówczas motocykl dla przeciętnego obywatela.
Dziś średnia krajowa netto wynosi 5000 zł. Po 22 miesiącach odkładania całej pensji mielibyśmy 110 000 zł, co starczyłoby na nowego Harleya-Davidsona ze średniej półki.
Jeszcze jedno odniesienie do dnia dzisiejszego. Jeżeli mieszkasz w Warszawie lub bywasz tu czasami, na ul. Francuskiej 2 (Saska Kępa) znajduje się kawiarnia Flaming. Jest to dom, w którym od połowy lat 30. mieszkał Józef Łepkowski właściciel i dyrektor firmy Auto-Service.