W sobotę dwudziestego września w Kocku odbyła się tegoroczna edycja rajdu motocyklowego, organizowanego przez kocką grupę Pasjonaci Polskiej Motoryzacji. Ta epicka wręcz impreza przyciąga około siedemdziesięciu najtwardszych „zawodników” z bliższych i dalszych okolic.
Zaczęło się niepozornie. Przyjechałem na wyznaczoną w ogłoszeniu trzynastą godzinę na kocki rynek. Zastałem tam całą masę motocykli, począwszy od „wuesek”, „emzetek” przez Junaki, Pannonie, Jawy kiwaczki, aż po duńskiego Nimbusa z lat pięćdziesiątych. Nienachalna i spontaniczna formuła imprezy przyciągnęła również entuzjastów współczesnych motocykli głównie Japonii z lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych, których było jednak zdecydowanie mniej. Sam jechałem DR 350 z dziewięćdziesiątego trzeciego co było doskonałym wyborem, ale o tym miałem się dopiero przekonać.
VII edycja rajdu motocykli zabytkowych doliną Wieprza i Tyśmienicy
Przemek, komandor rajdu uporał się z odprawą w kilka minut. Po rozdaniu prostych mapek oraz pamiątkowych nalepek i wyjaśnieniu podstawowych kwestii ruszyliśmy. Wyjazd z Kocka był wręcz dżentelmeński, motocykliści prowadzili swoje maszyny w równym szyku, nienaganną pozycją i uśmiechem. Wszystko nabierało zgoła innego charakteru dość szybko, równa asfaltowa droga zmieniła się w polną dróżkę, zaraz za pierwszym mostem. Poza jednym szlabanem, który nie był większym problemem nawet dla zaprzęgów z wózkami była ona dość kulturalna. Trasa mimo wszystko już na początku okazała się przemyślana dla motocykli zabytkowych i prawdziwych motocyklistów, a nie niedzielnych riderów, za co mój wielki szacunek dla organizatorów. Pierwszy przystanek w wiejskim sklepie, gdzie na futrynie dałbym sobie rękę uciąć był wydrapany napis „gierek tu byłem” i ruszamy dalej. Jest głośno i gęsto, wszędzie dym mieszanki dwusuwów i spalonego oleju z wydechów nie najszczelniejszych zabytków. Trąbimy i machamy zgromadzonym przy płotach mieszkańcom.
Dotychczas jechaliśmy szutrami i wąskimi, lekko dziurawymi asfaltami przez wioski. Nigdy wcześniej nie jechałem w rajdzie Kockich Pasjonatów więc sporym zaskoczeniem i ogromną radością był dla mnie kolejny etap. Komandor zaprowadził nas na drogę przez pola i lasy będącą wyzwaniem nawet dla Yamahy XT 500 i mojej DRki nie mówiąc nawet o szybkich motocyklach jak VFR. Nikt jednak nie miał zamiaru się łatwo poddawać, wszyscy szli twardo z potem na… czołach w największy piach i dołki nawet na najśliczniej odszykowanych laleczkach. Zawsze uważałem, że prawdziwego motocyklistę cechuje nie sprzęt lecz charakter. Zawodnicy rajdu pasjonatów przywrócili mi wiarę w to, że prawdziwi wciąż istnieją.
Trasa prowadziła około siedemdziesiąt kilometrów doliną Wieprza i Tyśmienicy, przez pola łąki i lasy. Jechaliśmy wąskimi drogami malowniczych wiosek, o których już chyba tylko organizatorzy rajdu pamiętają, zatrzymując się kilka razy w małych sklepikach. Pasjonaci nie zapomnieli też o posiłku w postaci grochówki remizie strażackiej w Sobieszynie – tuż obok dworku Jana III Sobieskiego. Finał miał miejsce około godziny dwudziestej w Firleju nad jeziorem przy ognisku z kiełbaską. Pasjonaci rozdali nawet kilka ślicznych pucharów zrobionych ze starych części motocyklowych dla np. najstarszego motocykla biorącego udział.
Wielki szacunek i wdzięczność dla organizatorów Pasjonatów Polskiej Motoryzacji za to, że nie brakuje im chęci do organizowania tak absorbującego i w pełni darmowego przedsięwzięcia. Myślami wciąż jestem na rajdzie, nie mogąc doczekać się kolejnego za rok.
Polecam obejrzeć relację wideo na kanale Wacek Partyzant bo słowa tego nie opiszą.
Przyczepności Wacek.




















































